Znani o sobie

ADAM MAŁYSZ

ADAM MAŁYSZ

Staram się być dobry dla ludzi

Z Adamem Małyszem rozmawiamy pod koniec września. Kilka dni wcześniej upłynęły trzy miesiące, odkąd przejął stery Polskiego Związku Narciarskiego - po 16 latach rządów Apoloniusza Tajnera, swojego dawnego trenera. Za kilka miesięcy  rozpocznie się sezon zimowy, a wraz z nim - pierwsze starty polskich sportowców pod wodzą nowego prezesa. Pytamy więc o nową rolę w życiu i pomysły na rozwój dyscyplin zimowych, ale też o miłość do szybkiej jazdy samochodem,  wyrzeczenia związane ze sportem i cechy, za które Adam Małysz lubi siebie.

Ewa Szul-Skjoeldkrona: W niedzielę minęły trzy miesiące, odkąd został Pan prezesem PZN. Jak podsumuje Pan te pierwsze 90 dni? Jak się Pan czuje w nowej roli?

Adam Małysz: Wdrażam się. (śmiech) Na początku było dziwnie, gdy wszyscy pracownicy zaczęli mówić do mnie per „panie prezesie”, ale już się przyzwyczaiłem. A jak się czuję w nowej roli? Początkowo bałem się tej organizacji - PZN to  bardzo duży związek; jest wielu pracowników i wiele spraw, które trzeba kontrolować, problemów, które należy rozwiązywać. Na szczęście każda osoba, która pracuje w związku, jest odpowiedzialna za swoją część pracy i wie, co ma robić, więc  póki co wszystko działa tak, jak powinno.

Niemniej mam swoje plany na rozwój, bo jest wiele rzeczy, które chciałbym usprawnić. Świat idzie do przodu, a my musimy iść z nim, dlatego będziemy wdrażać nowe rozwiązania. Od 1 października jest z nami nowy dyrektor sportowy - to osoba  z ogromną wiedzą, której wizja jest spójna z moją. Za chwilę rozpoczynamy też współpracę z agencją, która zajmie się komunikacją związku, zarówno jeśli chodzi o kontakty z prasą, jak i media społecznościowe. To dla nas bardzo ważne, bo  skuteczna komunikacja to wartość dodana dla naszych sponsorów.

Czyli jest Pan zadowolony z tych pierwszych trzech miesięcy?

Zdecydowanie. Dotychczas nie wydarzyło się nic takiego, co wywołałoby we mnie jakieś zniechęcenie czy wahanie. Dużo trudniejszy był moment przed decyzją o podjęciu się tego wyzwania - teraz mam w sobie radość i dużo energii, bo wiem, co  i jak chcę pozmieniać. Mam to szczęście, że pracuję z ludźmi, którzy mają podobną wizję rozwoju tej organizacji, zwłaszcza w odniesieniu do przyciągania młodych do zawodowego sportu.

Gdzie widzi Pan największe wyzwania dla związku?

Mamy duży problem z młodzieżą, bo bardzo szybko kończą oni swoją przygodę z aktywnością sportową. I nie chodzi mi tylko o sport profesjonalny, ale też o uczestnictwo w lekcjach WF. Za moich czasów nauczyciel rzucał nam piłkę, a my  graliśmy półtorej czy nawet dwie godziny. Dzisiejsze dzieciaki też grają, ale na telefonach i tabletach. Jedyna gra na telefon, którą polubiłem, to Pokemony, bo trzeba było za nimi chodzić i szukać ich, po prostu być w ruchu. Nawet Piotrek Żyła w  to grał. (śmiech)

W ogóle czasy są dziś inne, nas trzeba było siłą zaciągać do domu i niejeden raz dostawałem burę za to, że wracałem po umówionej godzinie. Tymczasem dziś dziecko trudno „wypędzić” na dwór.

Ma Pan już jakiś pomysł, jak temu zaradzić?

Chcemy stworzyć różne programy we współpracy z Ministerstwem Sportu i z osobami, które są zaangażowane w dane dyscypliny. Będziemy promować biegi, zjazdy czy skoki, choć te ostatnie to nie jest sport dla wszystkich. Często zdarza się tak,  że ktoś rwie się do sportu, a potem mu przechodzi, więc potrzebna zdaje się ogromna praca rodziców, to, żeby oni wspierali swoje dzieci nawet w momentach zwątpienia.

Podam taki przykład: Jaś Szturc ma u siebie na treningach dziewczynę i chłopaka gdzieś ze Śląska, z miejscowości oddalonej od Wisły o mniej więcej 100 km. No i czwarty rok mija, a oni nadal przyjeżdżają co drugi dzień. Jak widać wsparcie i  zaangażowanie rodziców jest bardzo ważne.

W zawodowym sporcie osiągnął Pan wszystko. Jak to się stało, że sportowiec z takimi sukcesami na koncie postanowił zostać działaczem?

Ja kończyłem przygodę ze skokami grubo po trzydziestce i wiedziałem, że to dla mnie za wcześnie na pożegnanie ze sportem w ogóle. Tym bardziej, że uprawiałem dyscyplinę pełną adrenaliny i wiedziałem, że nie mogę tak z dnia na dzień się od  tego odciąć. Więc kiedy nadarzyła się okazja, żeby trochę pojeździć w rajdach, to z niej skorzystałem. Jeździłem 6 lat, ale to bardzo kosztowny sport i bez sponsora jest ciężko.

I wtedy pojawiła się propozycja ze związku - do obsadzenia było stanowisko dyrektora sportowego. Ja się zgodziłem, ale od razu zastrzegłem, że ja za biurkiem nie będę siedział, że będę raczej takim menadżerem, który będzie jeździł z chłopakami  i robił różne rzeczy, niekoniecznie będące w zakresie obowiązków dyrektora. Pomagałem organizacyjnie, nosiłem zawodnikom rzeczy po skoku, zdarzało mi się pełnić funkcję rzecznika prasowego, więc prezesowanie było dla mnie naturalnym,  kolejnym krokiem.

Jak zareagowała rodzina na Pana decyzję?

Rodzinę było mi najtrudniej przekonać, ale się udało. Ja się na to kandydowanie zdecydowałem, bo mam wizję tego, jak pomóc dyscyplinom zimowym w Polsce, i chcę coś zrobić dla sportu.

Przejmuje Pan związek po 16 latach prezesowania  Apoloniusza Tajnera. Czy będzie Pan kontynuował projekty swojego poprzednika, czy raczej pójdzie Pan swoją drogą?

Moja kadencja nie będzie łatwa - będę próbował powtórzyć sukcesy prezesa Tajnera, bo to właśnie za jego czasów przyszły świetne wyniki w skokach i w biegach. Mamy bardzo utalentowaną młodzież; zrobiliśmy duży postęp choćby w  snowboardzie i zjazdach. Dlatego chciałbym, żeby związek pod moim przewodnictwem przyczynił się do zdobycia przez zawodników jak największej liczby medali i sukcesów.

Już na pierwszym zebraniu zarządu podzieliliśmy się odpowiedzialnością tak, żeby każdy miał swoją „działkę”. I tak ktoś zajmuje się zjazdami, ktoś - kombinacją norweską, a ktoś jeszcze inny - kontaktem z klubami i szkołami. To już zaczyna  przynosić dobre efekty.

Powołałem też koordynatorów dla każdej grupy w związku - to są ludzie, którzy mają bezpośredni kontakt z trenerami i dzięki temu usprawniają komunikację. Chcę uniknąć nieporozumień, które wynikały z tego, że kanał transmisyjny między  grupami a zarządem okazał się niedrożny. Jak dodamy do tego nowego dyrektora sportowego, to powinno to zacząć działać niczym dobrze naoliwiona maszyna.

Przenieśmy się na chwilę w przyszłość: chciałby Pan zostać zapamiętany jako prezes z sukcesami w sporcie zawodowym, czy raczej jako ten, który przyciągnie do sportu więcej młodzieży?

Prezesa rozlicza się przede wszystkim z wyników, bo za wynikami idą pieniądze. Jak są pieniądze, to można lepiej inwestować w zdolną młodzież. Już teraz PZN bardzo pomaga klubom, choć nie jest to nasz statutowy obowiązek. Naszym głównym  zadaniem jest szkolenie profesjonalistów. Niemniej mamy takie programy, np. we współpracy z Orlenem, w ramach których przekazujemy klubom sprzęt czy fundujemy stypendia zawodnicze i trenerskie. Dzięki temu trener może skupić  się na tej jednej pracy i dać to, co ma najlepszego, a nie szukać dodatkowych „fuszek”. Taki trener poświęca więcej czasu i uwagi zawodnikom, a to przekłada się na wyniki.

Kolejny ważny temat to promocja sportów zimowych. Chcemy zaktywizować sportowo jak najwięcej młodzieży, bo będzie to z korzyścią i dla nich, i dla zawodowego sportu.

Jak Pan ocenia kondycję polskich sportów zimowych? Czy mamy czegoś za mało, żeby odnieść sukces?

Zawsze jest czegoś za mało. (śmiech) Mamy za mało gór, za mało obiektów, za mało tras, za mało śniegu. Dlatego w pewnych dyscyplinach nigdy nie będziemy taką potęgą, jak na przykład Austriacy czy Szwajcarzy w zjazdach. Jednak chodzi o to,  żeby w miarę możliwości eliminować obiektywne przeszkody, budować trasy FIS-owskie czy całoroczne hale ze śniegiem. To są też wyzwania związane z klimatem i coraz krótszą zimą - w tym roku puchar świata w skokach startuje w Wiśle, gdzie rozbieg będzie lodowy, ale lądowanie odbędzie się na igielicie. 

Na szczęście profesjonalne obiekty sportowe pojawiają się też w Polsce, a my mamy taki plan, żeby wybudować małe skocznie przy dużych miastach. Głównie po to, żeby dzieciaki mogły sprawdzić, czy skakanie sprawia im przyjemność i czy  może chciałyby trenować bardziej na serio. Uprawianie sportu - nawet tak ekstremalnego jak skoki - może procentować w dorosłym życiu, bo człowiek ma wtedy wyćwiczone, jak zachować się w trudnych sytuacjach, jak upadać, żeby sobie nic nie zrobić.

Skoro temat młodzieży pojawił się kolejny raz w naszej rozmowie, to chciałabym zapytać o Pana receptę na wyciągnięcie dzieciaków zza ekranów smartfonów.

Przewrotnie odpowiem, że pandemia w pewnym sensie pomogła, bo młodzi ludzie potrzebowali wyjść z domów po blisko dwóch latach zamknięcia. Z moich rozmów z trenerami wynika, że młodzież chce trenować, ruszać się. Dlatego rolą  trenerów jest wykorzystać ten moment i przekuć chęci w sukcesy sportowe. Ale to nie może być nudne, powtarzalne, trzeba pokazywać dzieciakom, że trening może być zabawą i może sprawiać frajdę. Ważne jest też to, żeby każdemu potem  poświęcić trochę czasu, powiedzieć, co robi dobrze, a co jest do poprawy.

Trzeba też rozmawiać z rodzicami, bo oni często nie doceniają możliwości swoich dzieci, coś wydaje im się dla nich za trudne, zbyt niebezpieczne. A dzieciakom w to graj, one chcą wyzwań.

Co Pan sądzi o skokach kobiet? 

To na pewno jest sport, który będzie się rozwijać, ale w którą stronę, to trudno powiedzieć. Kobiety są jednak zupełnie inne od chłopaków. Oczywiście, jako związek szkolimy też kobiety, ale proszę pamiętać, że to jest sport dla najtwardszych,  wymagający wielu wyrzeczeń.

W tej chwili ja widzę na świecie 15-20 zawodniczek na naprawdę przyzwoitym poziomie, porównywalnym do mężczyzn. Kobiety wykorzystują tę samą technikę, takie samo odbicie, tylko rozbieg muszą mieć dłuższy. Natomiast - ze względu na  to, że jest to stosunkowo młoda dyscyplina - różnice między zawodniczkami są ogromne. Jedna skacze 130 metrów, a druga - ledwo 80 metrów i jeszcze walczy w powietrzu o to, żeby nie spaść na bulę. Dlatego myślę, że trzeba dać tej dyscyplinie  czas.

Skoki to sport dający ogromną adrenalinę, podobnie jak motoryzacja. Jak to się stało, że zaczął Pan jeździć w rajdach?

Dwa lata przed końcem kariery zgłosił się do mnie team, którego marzeniem było wystartować w Dakarze. Zaproponowali, żebym pojechał z nimi. Uznałem wtedy, że to jakaś ich fanaberia, ale z ciekawości zapytałem: „Dlaczego ja?”. Powiedzieli,  że wiedzą, że mam samochód terenowy i jeżdżę po górach. I rzeczywiście, ja od zawsze byłem pasjonatem motoryzacji, ale nigdy nie myślałem o zawodowym ściganiu. Trochę na odczepnego powiedziałem, żeby się do mnie zgłosili, jak przestanę  skakać, bo myślałem, że odpuszczą, ale nie odpuścili. Spotkaliśmy się ponownie, przedstawili biznesplan i rozpoczęliśmy współpracę.

Karierę na skoczni zakończyłem w marcu, a od połowy kwietnia zacząłem trenować jazdę rajdową. Wydawało mi się, że jak mam prawo jazdy 15 lat, to umiem jeździć, ale rajdy to zupełnie inna bajka. Dzięki pomocy Red Bulla kupiliśmy stare  Mitsubishi Pajero - 180 KM w dieslu. Auto pomógł nam wyszykować Mirek Zapletal, doświadczony czeski rajdowiec świeżo po rehabilitacji złamanego kręgosłupa. Mirek był też naszym suportem w trakcie rajdu.

Pierwszy Dakar był bardzo trudny - po trzech dniach zastanawiałem się, co mnie podkusiło, żeby siedzieć przy 60 stopniach Celsjusza w kabinie zamiast na fotelu w domu przed telewizorem. W takim samochodzie nie ma klimatyzacji, jest  piekielnie gorąco, człowiek ma na głowie kask, na sobie - specjalny kombinezon, a odcinki mają po 300, 600 czy 700 km. Ale złapałem bakcyla - jak ktoś kiedyś mi powiedział, takie ściganie jest niczym choroba zakaźna, której nie da się  wyleczyć. Im bliżej było do końca, tym częściej rozmawiałem z moim pilotem o powrocie w kolejnym roku i o tym, żebyśmy ogarnęli lepsze auto. No i wróciłem jeszcze kilka razy.

Co było dla Pana najtrudniejsze w trakcie rajdu?

Zdecydowanie temperatury. Potrafiłem wypić 8-9 litrów wody dziennie, podczas gdy jako skoczek wypijałem pół litra. Musiałem też w miarę szybko przybrać na wadze do jeżdżenia - kończyłem karierę z wagą 52 kilogramów, a na Dakarze się  chudnie, więc musiałem mieć z czego schodzić. Przed Dakarem ważyłem już około 64 kilogramów. Rajdy to też bycie dosłownie przywiązanym do fotela - trzeba mieć na sztywno pozapinane pasy, żeby w razie wypadku być dobrze chronionym. To z kolei powodowało różne napięcia w ciele i bóle, więc gdyby nie nasz osteopata, nie wiem, jak bym ten Dakar przejechał. Kolejna rzecz to pył - możesz mieć superszczelny samochód, a i tak na metę wjeżdżasz z pyłem w oczach, uszach, nosie i  zębach. 

To jest naprawdę trudny wyścig - pamiętam, jak zmarł z wycieńczenia 40-letni motocyklista - i nie każdy jest w stanie go przejechać, nawet jeśli ma duże pieniądze i świetny samochód. Trzeba być gotowym na różne niewygody, a do tego być  doskonale przygotowanym do startu. 

Skoro to takie trudne, dlaczego chciał Pan to zrobić? Dlaczego ludzie decydują się na takie niewygody? Jaka magia ciągnie na Dakar?

To przede wszystkim rywalizacja i chęć pokonania pewnych barier. Na początku nauki jazdy rajdowej czułem się, jakbym znowu miał 6 lat i zaczynał skakać. Byłem totalnym nowicjuszem, popełniałem błędy, urywałem koła, dachowałem, więc  kiedy później pewne rzeczy zaczęły mi wychodzić, satysfakcja i frajda były ogromne. Do tego adrenalina, którą czuje się nie przez 10 czy 15 sekund, jak w skokach, ale przez kilkadziesiąt minut czy kilka godzin. Po każdym dobrze przejechanym odcinku sam do siebie mówiłem, że było fantastycznie, i planowałem, co zrobię kolejnego dnia.

Te małe zwycięstwa mnie motywowały, chciało mi się walczyć o jeszcze większy budżet, jeszcze lepsze auto, nauczyłem się też zarządzania. W skokach miałem wszystko podane na tacy - w rajdach musiałem sam to zorganizować.

Bardzo ważna w  tym wszystkim była moja głowa - jeśli coś sobie postanowiłem, na czymś mi zależało, szedłem do przodu. W ogóle nastawienie to w sporcie bardzo ważna rzecz - widzę, że jest z tym spory problem wśród profesjonalnych  sportowców. Wydaje im się, że dają z siebie wszystko, swoje 100%, ale to za mało. W moich skokach musiało zagrać wszystko, przygotowanie fizyczne i mentalne, na 200%. Żeby być mistrzem, nie można odpuszczać, nie można popadać w  samozadowolenie, trzeba ciężko pracować nie tylko na treningu, ale też po nim. Zwłaszcza, kiedy coś nie wychodzi. Trzeba kombinować, szukać rozwiązania i wracać na trening z propozycjami od siebie.

Czyli głowa jest kluczem do sukcesu?

W jakiejś mierze na pewno. Choć oczywiście na wynik składa się masa czynników - predyspozycje osobnicze, stopień wytrenowania, dieta. Wszystko musi zagrać. Ale to, co w głowie, jest kluczowe. Ilu było zawodników, którzy na treningach czy  w kwalifikacjach skakali świetnie, a w konkursie nie kwalifikowali się nawet do trzydziestki?

Zawodowy sportowiec to maszyna, w której swoją rolę do odegrania ma każdy trybik. Kiedy maszyna działa, rodzą się mistrzowie tacy jak Kamil Stoch, Dawid Kubacki czy Justyna Kowalczyk.

Trzeba sobie też stawiać cele, wiedzieć, co się chce osiągnąć, i mieć świadomość, że cena może być naprawdę bardzo wysoka.

Jaka była ta cena w Pana przypadku? Co zabrał Panu sport?

Sport najpierw zabrał mi moje dzieciństwo, a potem - dzieciństwo mojej córki. Kiedy Karolina była mała, ja stałem się w domu gościem. To dla mnie zdecydowanie najbardziej bolesne. Pozbawił mnie też prywatności - do dziś mam problem z  poruszaniem się w miejscach publicznych. Oczywiście teraz mniej niż kiedyś, ale nadal zdarza się tak, że chcę spędzić czas tylko z rodziną, a nie jest mi to dane. Sport zmuszał mnie też do drakońskiej diety, której musiałem sam pilnować, bo do  pewnego momentu nie miałem dietetyka. Przez pewien czas na stołówkę chodziłem z wagą i wszystko ważyłem; po kilku latach wystarczył mi rzut oka na jedzenie i wiedziałem, ile waży i ile ma kalorii.

Tak więc życie profesjonalnego sportowca to bardzo dużo wyrzeczeń. Ludzie zazdroszczą nam sukcesów i popularności, ale droga do wyników jest długa, praca - ciężka, a cena - wysoka. 

Dodatkowo jakiś czas temu doszedł jeszcze jeden element, czyli hejt w internecie. Negatywne komentarze, trollowanie to zjawiska na porządku dziennym. Trzeba o tym mówić, walczyć z tym, bo to może zniszczyć każdego człowieka, sportowca  też. 

Jakie cechy Pan w sobie lubi?

To trudne pytanie. (śmiech) Chyba powinni na nie odpowiedzieć ludzie, którzy ze mną pracują, czy rodzina. Ciężko jest mi mówić o sobie, nie umiem za bardzo siebie chwalić.

Mimo wszystko proszę spróbować.

Na pewno cenię w sobie otwartość i to, że staram się być po prostu dobry dla ludzi. Choć nauczyłem się też odmawiać, bo trzeba stawiać granice. Lubię w sobie to, że nie boję się wyzwań, czy to w sporcie, czy to w życiu. Jestem też uparty i  konsekwentny, jak się za coś zabieram, muszę to skończyć. W domu robię dużo rzeczy sam i raczej nic nie zostawiam na później, bo wiem, że mogę nie mieć czasu. Oczywiście ten mój upór ma też swoją ciemną stronę, o czym czasem przypomina  mi żona, kiedy wspomina, że jestem trudny.

Ja w ogóle kieruję się w życiu zasadą odpowiadania dobrem na zło. Kiedy jeszcze byłem skoczkiem, zdarzało się, że ktoś próbował wyprowadzić mnie z równowagi. Dzięki pracy z psychologiem nauczyłem się, żeby nie reagować złością czy  agresją, bo to szkodzi głównie mnie samemu. Taki człowiek ma wtedy satysfakcję, że mi dopiekł, że sprowokował, a ja tracę wewnętrzny spokój. Dlatego dziś nawet jak ktoś mnie atakuje, staram się być dobry, przyjazny, bo to rozbraja agresję. 

Jest Pan bardzo zajętym człowiekiem, ale na pewno ma Pan też czas na relaks. Co robi Adam Małysz, kiedy nie pracuje?

Rzeczywiście cały czas mam bardzo dużo pracy, więc choć czasem chciałbym po prostu przyjechać do domu i nic nie robić przez kilka dni, to wiem, że jestem coś winien mojej rodzinie, która tyle lat wspierała mnie w moim sportowym życiu.  Dlatego, gdy tylko mamy czas, robimy coś razem, jedziemy gdzieś razem, nawet na kilka dni, żeby coś zobaczyć, zwiedzić. Ostatnio na przykład pojechaliśmy autem na trzy dni do Serbii. Moja żona uwielbia podróże, a ja tych podróży miałem aż  nadto przez całą karierę, więc czasem wolałbym posiedzieć, ale powoli przekonuję się do takiego bardziej aktywnego spędzania czasu.

Kiedy wyjeżdżamy gdzieś na dłużej, do ciepłych krajów, lubię poleżeć sobie w cieniu - bo raczej się nie opalam - i poczytać książkę czy obejrzeć film.

Czego Panu życzyć na 2023 rok?

Przede wszystkim zdrowia, bo ono jest najważniejsze, zwłaszcza w obecnej postpandemicznej sytuacji. Ale też spełnienia marzeń i osiągnięcia celów, które sobie stawiam.

To tego Panu życzę i dziękuję za rozmowę.

Dodaj komentarz

Komentarze