Znani o sobie

Justyna Kowalczyk

Justyna Kowalczyk

W nowe życie wchodzę z uśmiechem

 

 

Justyny Kowalczyk nie trzeba nikomu przedstawiać. Wspaniały sportowiec, multimedalistka, mistrzyni świata, mistrzyni olimpijska i czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata. A  jednocześnie osoba niezwykle skromna, pracowita i konsekwentnie dążąca do celu. Udało nam się namówić ją na krótką rozmowę o życiu sportowego emeryta, o tym, jaka jest prywatnie, o  czym marzy i jakie ma plany na przyszłość. 

 

EWA SZUL-SKJOELDKRONA: Czym się Pani teraz zajmuje?

JUSTYNA KOWALCZYK: Teraz aktualnie? W tej chwili jestem na urlopie. (śmiech) A zawodowo jestem asystentką trenera Wierietielnego. Pomagam mu w szkoleniu młodych  zawodniczek w biegach narciarskich. Co 2 tygodnie piszę felieton do Gazety Wyborczej? 


Tak, wiem, czytałam ten o hulajnogach elektrycznych i absolutnie się z Panią zgadzam, że to sprzęt sportowy, który rozleniwia.

No właśnie. A wracając do Pani pytania, to staram się normalnie żyć, bo jednak 20 lat w sporcie wyczynowym sporo tego życia zabrało.


Jak Pani się czuje w roli sportowego emeryta?

Jestem bardzo aktywna - nadal trenuję więcej niż zawodnicy na wysokim poziomie. A jak się czuję jako emeryt? Dobrze. Coś się zaczyna, coś się kończy. Na nostalgię miałam czas  wcześniej, gdy już wiedziałam, że się ten etap zacznie, kiedy powoli żegnałam się ze sportem wyczynowym. Teraz z uśmiechem wchodzę w nowe życie i dobrze mi z tym. 


W jednym z wywiadów z Panią przeczytałam, że nie wyobraża sobie Pani siebie w roli trenera?

Tak było, to prawda.


A jednak!

Ale ja jestem asystentem, a to jednak jest różnica. Moje obowiązki to np. logistyka grupy, a przywództwo to sprawa trenera Wierietielnego. Dlatego podtrzymuję to, co powiedziałam, że  nie widzę siebie jako trenera, póki co.


To porozmawiajmy o tym, czym zajmuje się asystent trenera.

To jest zakres obowiązków ustalony z trenerem. Przede wszystkim dziewczyny nie mają w Polsce możliwości trenować  z kimś takim jak ja, ze sportowcem, który był na tak wysokim  poziomie. Może nie biegam już tak bardzo szybko, jak biegałam jeszcze 3 czy 4 lata temu, ale pomijając te dodatkowe 20 s na 10 km, robię wszystko dokładnie tak samo. Tak samo trenuję,  mam tę samą technikę; po prostu stałam się odrobinę wolniejsza, co jest związane z upływem czasu. Ważne jest to, żeby dziewczyny uczyły się, podglądały moją technikę,  przyglądały się, jak wygląda życie wyczynowca. Mają się ode mnie uczyć bycia sportowcem. Trenujemy razem, bo moim zadaniem jest też to, żeby je podciągać. Mimo wszystko cały czas  jestem silniejsza. 

 

To cofnijmy się teraz do początków. Jak się zaczęła Pani przygoda z biegami narciarskimi? Przeczytałam, że po raz pierwszy zawody biegowe oglądała Pani z tatą podczas transmisji z  igrzysk i nie była to miłość od pierwszego wejrzenia.

To akurat są bardzo odległe wspomnienia z dzieciństwa. Nie wiedziałam, że coś takiego uprawia się blisko mojego domu. Zaczęło się tak: w mojej szkole podstawowej w Kasinie Wielkiej  byli świetni nauczyciele wychowania fizycznego, ludzie z pasją. Oni dali mi doskonałe podstawy ogólnorozwojowe, a ich lekcje to były fantastyczne zajęcia. Wyjeżdżali też z nami -  dzieciakami - na różne zawody. Jednym z tych dzieciaków byłam ja. Wyróżniałam się na tle dzieci z gminy, z powiatu, z województwa biegowo i to bardzo. Do tego byłam bardzo uparta i  miałam sportowe zacięcie. A jedynym klubem sportowym, który był blisko mojego domu rodzinnego - bo wciąż jesteśmy w Kasinie Wielkiej - był klub biegów narciarskich w Mszanie  Dolnej. I tak wyszło, że do tego klubu trafiłam i zaczęłam biegać na nartach.


Biega Pani czasem nie na nartach?

Tak! Trening biegacza narciarskiego zimą, gdy jest śnieg, to są narty, ale nie na nartach też biegamy bardzo dużo i jesteśmy w tym dobrzy. Ja mam w nogach tysiące kilometrów i po  górach, i po płaskim. Po asfalcie staram się nie biegać, bo to jest bardzo obciążające dla stawów.


Wróćmy do biegania na nartach. Który dystans był dla Pani najtrudniejszy?

Najtrudniejsze zawsze było 15 km stylem dowolnym. To był bieg, którego bardzo nie lubiłam. Dlaczego? Pojęcia nie mam. Piętnastka stylem klasycznym była ok, piętnastka duatlon czyli  pierwsze 7,5 km klasykiem, drugie 7,5 km łyżwą też było bardzo dobre, a tej piętnastki łyżwą jakoś nie lubiłam. I to mimo, że miałam bardzo dobre wyniki na tym dystansie, a nawet  stawałam na podium. 


A które dystanse Pani lubiła?

Wszystkie inne! (śmiech) Oczywiście sympatia do pozostałych dystansów zależała od tego, w którym momencie zimy byliśmy, a także w czym się czułam dobrze w danym roku. Czasem  to były sprinty, czasem dystanse takie jak 30 km, a czasem po prostu biegałam wszystko i nie miało dla mnie żadnej różnicy, ile jest do przebiegnięcia.  

 

Zdobyła Pani bardzo dużo medali. Który było zdobyć najtrudniej?

Najtrudniej było zdobyć medal w Soczi. Byłam w trakcie ciężkiej kontuzji, miałam pękniętą kość w stopie, co było bardzo bolesne. Miałam chorobę w głowie, która sprawiała, że było mi  ciężko. Na szczęście udało się i zdobyć medal, i z problemów zdrowotnych wykaraskać, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.


Jest jakiś medal, który wspomina Pani szczególnie? Taki, który dawał dużo satysfakcji i radości z biegania?

To chyba mój pierwszy medal olimpijski. Brąz z Turynu na dystansie 30 km stylem dowolnym. Nie powiem, że był to medal oczekiwany, bo pierwszy raz w życiu biegłam na tym dystansie, ale był to medal otwierający bramy, dający czystą, sportową radość. Po nim zaczęła się presja.


Trudno się żyje z takimi oczekiwaniami? Zdobywa Pani medale, mistrzostwa, staje się Pani znaną osobą, a wraz z tym pojawia się presja zdobywania kolejnych?

Oczywiście, idziesz do sklepu i ciągle słyszysz: „Pani Justynko, życzymy więcej medali”. Jesteś sportowcem, który z wielu imprez te medale przywozi, więc ludzie ci tego życzą. Trzeba  jednak pamiętać, że dla sportowca medal to praca. I ma się on od początku maja do początku grudnia przygotować tak, żeby od początku grudnia do końca kwietnia zdobywać medale.  Pracujesz bardzo ciężko - czego nikt nie widzi - później zbierasz owoce swojej ciężkiej pracy. Przynajmniej ja tak to odbierałam i traktowałam to zadaniowo. Kiedy zdobyłam medal w  Vancouver, usiadłam i powiedziałam sobie: „Zrobiłam, co miałam zrobić”. 


Jest Pani osobą rozpoznawalną. Jak wygląda życie słynnego sportowca? Czy ludzie często Panią zaczepiają, proszą o autograf, o selfie? Jak się Pani z tym czuje?

To się dzieje bez przerwy i szczerze mówiąc, po tylu latach, to ja się nawet tego spodziewam. Natomiast dla osób, które mi towarzyszą, to jest średnie uczucie. Siedzę z chłopakiem na  kolacji, jest intymnie i miło, i ktoś podchodzi w zupełnie nietrafionym momencie? Zresztą żaden moment nie jest trafiony; i ten ktoś prosi o wspólne zdjęcie, a do jego zrobienia zatrudnia  mojego chłopaka. Jest mi wtedy głupio ze względu na osobę, z którą jestem. To, że ja jestem sławna, nie powinno rzutować na życie przyjaciółki, chłopaka czy rodziców. Z drugiej strony  jest mnóstwo fantastycznych momentów. Starsze osoby, które, widząc mnie, płaczą, przytulają mnie i to jest dla nich ważne. Dla mnie to jest bardzo wzruszające. Mam w ogóle wrażenie,  że jestem lubiana przez starszych ludzi, jestem ich „Justysią”. Tak więc są momenty fajne, są drzwi, które się otwierają szeroko, ale każdy kij ma dwa końce. Gdybym miała wybierać, czy  chcę być sławna, czy anonimowa, wybrałabym anonimowość.

 

Wrócę jeszcze do Pani życia zawodowego sportowca. Jak ono wyglądało? Ile czasu poświęcała Pani na treningi? Jak często była Pani poza domem? Jak ułożony był Pani dzień?

To może zaczniemy od tego, jak wyglądał mój rok, a było tych lat 20. W każdym takim roku spędzałam od 280 do 320 dni nawet nie poza domem, a poza krajem. We własnym łóżku  spałam bardzo rzadko. W miesiącu ponad 3 tygodnie byłam gdzieś na obozie, czy  to w Estonii, czy na Białorusi, i zostawało mi kilka dni na „ogarnięcie” spraw w kraju. Gdy 1 listopada  wyjeżdżaliśmy na zimę, to nie było mnie do końca marca, a w domu spędzałam tylko Wigilię i Boże Narodzenie. Zimą byłam wyłączona z życia. A jak wyglądał dzień? Wstawałam gdzieś pomiędzy 5:00 a 5:45, pierwszy trening to było do 1,5 godziny lekkiego wysiłku, później śniadanie. O 9:30 zaczynał się główny trening, który trwał między 3 a 4,5 godziny. Obiad, a  następnie masaż i spanie, około 17:00 kolejny wysiłek, prysznic, kolacja? i człowiek ledwo żył.


Mnie się nie chce na godzinę wyjść pobiegać?

No taki zawód. Zresztą jak już jesteś poza domem, z dala od rodziny, to chcesz ten czas wykorzystać, a przynajmniej ja tak miałam. Skoro już tam byłam, to chciałam wszystko zrobić  perfekcyjnie, bo i tak nie było mnie wśród bliskich. Dlatego teraz tak się zachłystuję życiem i to jest cudowne.


Ile kilometrów tygodniowo Pani robiła?

Ciężko to policzyć, bo to zależało od tego, czy biegałam na nogach, na nartorolkach, czy na nartach. Standardowy trening na nartorolkach, trwający te 4 godziny, o których mówiłam, to jest  około 70 km. Jak szłam na 4-godzinny cross, na nogach robiłam 30-40 km.


Czyli biegała Pani kilka maratonów w tygodniu.

Oczywiście! To są bardzo duże obciążenia treningowe. Gdy ktoś bliski, ktoś nowy w życiu, przyjeżdżał do mnie na jeden dzień zobaczyć, jak to wygląda, to się nadziwić nie mógł, że w  ogóle tak można. A sport wyczynowy, a zwłaszcza wytrzymałościowy - my, kolarstwo, triathlon, wiosła - jest czasochłonny.

 

Co było najtrudniej poświęcić dla sportu?

Niestety, poświęcałam ludzi. Przyjaźnie, sympatie. Często wyjeżdżając, wiedziałam, że nie będę miała po co wracać do danej osoby, że to się wszystko rozsypie. Ktoś może powiedzieć, że  młodość poświęciłam, bo nie miałam dyskotek, ale czy ja wiem, czy to takie wielkie poświęcenie? Niekoniecznie. Co miałam poświętować, to poświętowałam. Mogłabym też mieć większą  wiedzę, niż mam, bo choć jestem bardzo dobrze wykształcona, to wiem, że gdyby sport mnie tak nie angażował, ta wiedza mogłaby być jeszcze większa.


Nadrabia Pani te zaległości? Poznaje nowych ludzi, nawiązuje przyjaźnie?

Przyjaźń to duże słowo. Na pewno nawiązuję znajomości. Co prawda dalej dużo wyjeżdżam. Akurat teraz zdarzył się pierwszy taki okres w moim dorosłym życiu, że będę miesiąc w  Polsce. Czuję się trochę jak na wakacjach. (śmiech) A co robię? Sprzątam, myję podłogi, okna? To jest dla mnie niesamowite, że mogę być taki długi czas w domu, spać we własnym  łóżku.


Chciałabym zadać teraz kilka pytań o to, jaka jest Justyna Kowalczyk prywatnie. Bardziej introwertyczka czy dusza towarzystwa?

To zależy od sytuacji. W takim dniu jak dziś - kiedy najpierw jest sesja, potem długi wywiad, a ja dużo mówię - gdy wrócę do domu, zamknę drzwi i będę cichutka. Ktoś zapyta, jak było, a ja odpowiem: „No ok, fajnie”, ale będę chciała się wyciszyć i dopiero jutro zacznę opowiadać. Z kolei kiedy nie muszę nic i się nie wybiegam, to wtedy mnie wszędzie pełno, bo mnie  nosi.

 

Bardziej gotowanie w domu czy jedzenie na mieście? W ogóle lubi Pani gotować?

Coś tam gotuję, ale bardzo prosto, więc jedzenie w domu, ale nie przeze mnie ugotowane. (śmiech) Jedzenie na mieście w moim przypadku wiąże się z pewną logistyczną komplikacją,  żeby było to spokojne, ciche miejsce.


Książka czy film?

Książka.


A ulubiona?

Mistrz i Małgorzata. Niezmiennie. Niedawno przeczytałam po raz piąty. (śmiech) 


Kawa czy herbata?

Kawa. 


Czarna czy z mlekiem?

Zależy od pory dnia. Rano czarna, a później im bliżej wieczór, tym więcej mleka.


Wczesne wstawanie czy nocne markowanie?

Wczesne wstawanie. Po tylu latach weszło w krew.


Spodnie czy sukienka?

Wszystko jedno. 50/50. 


Psy czy koty?

Hmmm? powiedziałabym, że psy, a teraz sytuacja życiowa zaprowadziła mnie do dwóch kotków.


I jak?

Inaczej. Przyzwyczajamy się do siebie.

 

Jak się Pani relaksuje?

Na pewno książka. Lubię też czynność, którą normalnie ludzie nazywają spacerem, a ja - szwędactwem. Idę sobie gdzieś i rozmyślam. Albo po prostu leżę, myślę, a w tle gra lekka  muzyka.


Ma Pani swoje ulubione miejsca?

Kasinę lubię, bo tam jest mój dom rodzinny i ludzie. Lubię też górki naokoło, bo po nich biegam bez przerwy. Natomiast ulubione miejsca poza domem to góry w okolicach Zakopanego.

 

Skoro już jesteśmy przy domu rodzinnym, chciałabym zapytać, jak wyglądało Pani dzieciństwo, zanim zaczęła Pani trenować.

Pochodzę ze wsi. Mama była nauczycielką, tata pracował jako kierownik schroniska na pobliskiej górze, Śnieżnicy. Mamy gospodarstwo rolne, mieliśmy krowy, konie, kury, pole do  obrobienia, więc nasze życie dyktowały pory roku, natura i to, co trzeba było zrobić w gospodarstwie. Najczęstsze przebitki z dzieciństwa to praca na roli, np. sianokosy. Wszystko trzeba  było ręcznie robić,więc była to ciężka praca, która nauczyła mnie konsekwencji. A przez to, że mama była nauczycielką, trzeba się było uczyć. (śmiech) Ale nie wymagało to od nas zbyt  dużego wysiłku, bo nauka nigdy nie była dla nas wyrzeczeniem. Ja jestem najmłodsza - mam troje starszego rodzeństwa - więc jako tatusiowe dziecko sporo czasu spędzałam też w  schronisku. Tata zabierał mnie ze sobą, kiedy tylko mógł. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Na pewno nie było ono leniwe, tylko pracowite, ale czułam się kochana, dopieszczona i  niczego mi nie brakowało. I to pomimo tego, że byliśmy biedni. To był czas zmian ustrojowych, lata 90., więc nie będę ukrywać, że przeżyliśmy 2, może 3 lata bardzo skromne, ale to tylko  nauczyło nas zaradności.


W którymś wywiadzie przeczytałam, że określa Pani siebie nie jako dziewczynę z gór, ale dziewczynę ze wsi. Czego uczy takie środowisko, w którym Pani wyrosła? Co się przydało w życiu i pracy sportowca?

Może zacznę od tej góralskości. To bardziej chodzi o to, że gdybym powiedziała w rejonie Zakopanego, że osoba z mojego regionu jest Góralem, to tamtejsi Górale zaśmialiby mi się  prosto w twarz. Ja nazywam siebie Góralką nizinno-bagienną. (śmiech) Mamy górki w Beskidzie Wyspowym, mają nawet po 1000 m i są piękne. A czego uczy życie na wsi? Przede  wszystkim pracy. Dzieciak od początku - nawet malutki - ma jakieś swoje obowiązki. Nie musi od razu doić krowy, ale np. ma swoje małe grabki, i gdy wszyscy dorośli idą grabić, on  dzie z nimi. Spędza w polu tyle samo czasu, co dorośli i uczy się pracy. Jak trzeba oporządzić inwentarz, to małe dziecko też idzie. Nawet jeśli jest za małe do wykonywania określonych  czynności, to przy nich jest i widzi, jak są wykonywane. Ma też swoje obowiązki. Takie a nie inne dzieciństwo wpłynęło na to, że później - a rozmawiałyśmy przecież, jak wyglądał mój  dzień - miałam wgrane, że trzeba pracować i że praca daje rezultaty. Gdy mnie pytano o moją motywację, ja odpowiadałam: „Ale jaka motywacja? Mam robotę, to ją wykonuję.” 


Byłaby Pani idealnym pracownikiem, a każdy szef byłby przeszczęśliwy.

No nie wiem, bywam czasem aż nazbyt perfekcyjna, a do tego praca w zespole polega dla mnie na tym, że ja robię wszystko.


Kim chciała zostać mała Justyna?

Byłam córeczką tatusia, więc chciałam być inżynierem. Mój tata jest złotą rączką. Nie mógł studiować, bo sytuacja materialna na to nie pozwalała. Szybko pojawiły się dzieci, na które  trzeba było zarabiać. A ja chciałam umieć to wszystko co tata i jeszcze iść na uczelnię, żeby zostać inżynierem. Za to moja mama bardzo chciała, żebym spełniła jej marzenie, czyli  skończyła prawo. Kupowała jakieś encyklopedie historyczne, rozmawiała ze mną zawsze jak z dorosłym, żebym potrafiła argumentować. Przygotowywała mnie do tego zawodu i pewnie  dopięłaby swego, gdyby w pewnym momencie nie pojawiły się biegówki. 


Rodzice byli zadowoleni?

Nie do końca. (śmiech) Wspomniałam, że moja mama marzyła o karierze prawnika dla mnie. Moje rodzeństwo pokończyło świetne studia, zrobiło kariery w wybranych przez siebie  zawodach. Ja byłam najmłodsza, miałam na koncie wygrane olimpiady polonistyczne i wstęp do każdej szkoły w kraju bez egzaminów. Gdy powiedziałam mamie, że chcę iść do szkoły  sportowej, to trochę ją zaskoczyłam. Wiadomo, że liceum sportowe to kompromis i raczej trudno po nim dostać się na medycynę czy na prawo. W szkole sportowej chodzi o to, żeby mieć  czas na trening, a dodatkowo się uczyć, zdobywać wiedzę. Moja mama nie chciała tego dla mnie, ale gdy zobaczyła, że ja naprawdę tego pragnę, że jestem zmotywowana i tym żyję,  zaczęła mnie bardzo wspierać. Zresztą rodzice to moi najwierniejsi fani, a moja mama, mimo iż nie zna się na sporcie, o mnie wiedziała wszystko. Gdy tylko pojawiła się możliwość  wyjazdów na zawody, w których startowałam, rodzice jeździli za mną po świecie, choć nie znają języków obcych. Jedyna możliwość, żeby zobaczyć córkę, to było to, że wsiądą w  samochód i pojadą za koło podbiegunowe. Często było tak, że miałam dla nich 2 godziny, a oni i tak to rozumieli. Dużo dostałam od nauczycieli w-fu, od trenera Wierietielnego - to oni  wsparli moje wyczynowe uprawianie sportu. Charakter i pasję podsycali rodzice.

 

Jakie ma Pani cele zawodowe na  najbliższe lata? Jaki pomysł na siebie?

Nie mam żadnej presji, żeby myśleć o tym, co będzie za rok czy za 2 lata. Jestem na takim etapie życia, że mogę próbować różnych rzeczy, patrzę i zastanawiam się, co bym chciała, gdzie i  z kim. Są różne drzwi otwarte, a ja muszę sprawdzić, gdzie mi będzie najlepiej.


A o czym Pani marzy?

Mam zupełnie normalne marzenia, o zwykłym życiu. Takim, którego przez ostatnie 20 lat nie miałam. Chcę normalnie żyć. Mieć to, co każdy ma. Codziennie wracać do własnego łóżka, do  domu. 


Ma Pani jakieś słabe punkty?

Całe stado! (śmiech) Jestem bardzo emocjonalna, bywam nerwowa, czasem niecierpliwa. Mogłabym być mniejszą bałaganiarą. Mogłabym się nauczyć lepiej gotować. Mogłabym się nie  garbić.


I tak dotarłyśmy niemal do końca rozmowy. Ostatnie pytanie: czego Pani życzyć na nadchodzący 2020 r.?

Nie wiem? (śmiech) Na pewno zdrowia, dobrej formy. Jestem w takim momencie życia, że wszystko jest super, więc chyba chciałabym, żeby to się nie zmieniało.


Zatem tego Pani życzę. Dziękuję za rozmowę!


 Podziękowania dla Hotelu Rubinstein w Krakowie za umożliwienie realizacji wywiadu i sesji zdjęciowej Justyny Kowalczyk.





Dodaj komentarz

Komentarze