Na złodzieju czapka gore

Na złodzieju

czapka gore

 

Generalny remont w domu już za mną, już prawie posprzątane, już niebawem znów będę poukładanym człowiekiem, który znów ma poukładane na półkach. Właśnie kończę remanent w piwnicznych czeluściach i nie zgadniecie, co mi wpadło w ręce... Stara, rozbita umywalka. Jakim cudem nie wyrzuciłam jej kilka lat temu? Gdy wynosiłam ją do śmieci, przypomniało mi się pewne traumatyczne zdarzenie z dnia jej zakupu.

AUTOR Izabella Frączyk: pisarka i scenarzystka jej domeną są powieści obyczajowe o zabarwieniu komediowym i satyrycznym

Otóż kilkanaście lat temu, podczas remontu łazienki, udałam się na grubsze zakupy do marketu budowlanego. Listę miałam długaśną, więc i zakupy trwały długo. Dział elektryczny, sanitarny, budowlany, armatura? Na liście ze 20 pozycji, więc,  żeby nie latać po sklepie w tę i z powrotem, postanowiłam rozplanować sobie logistykę. Co najpierw? Żarówki czy fajans? No jasne, najpierw fajans, a później żarówki do fajansu. Ale tak się złożyło, że elektryczny był tuż przy wejściu, zatem  poszłam najpierw po żarówki. Takie energooszczędne w podłużnych pudełkach. I drogie jak czort. Niestety te, których potrzebowałam, stały dość wysoko, więc niczym małpa wspięłam się na półkę. Nie dość, że wysoko, to na domiar złego stały  głęboko, więc walcząc o życie, wsadziłam rękę w wąską przestrzeń i capnęłam żarówkę. Ale cóż, wyciągając rękę, zahaczyłam rękawem o stojące obok, dość spore kartonowe pudełko. Mając na myśli zasadę, że jak coś może się rozbić, to z pewnością się rozbije,  spróbowałam złapać lecący towar. Pudełko zgrabnie odbiło się od półki, później od mojego wózka, a następnie w podskokach bezpiecznie pokonało na podłodze jeszcze metr i przy lądowaniu wypuściło na zewnątrz wielką żarówkę w kształcie koła. Zacisnęłam oczy, że może się uda, ale mych uszu doszedł jednoznacznie przykry brzdęk. Rzuciłam okiem na cenę. Kurczę, niemała.

Ale co tam! Przecież te moje żarówki powinny stać bliżej brzegu, a nie tak, żeby człowiek musiał sięgać ręką po pachę. Niewzruszona, ruszyłam dalej przed siebie i jak gdyby nigdy nic, zapytałam pierwszego z brzegu sprzedawcę, którędy po fajans.

 
 
Rys. Radek Ruciński


- Alejka 54 - odparł usłużnie młodzieniec.

Podziękowałam i poszłam dalej. Uszłam może ze dwa metry, gdy dopadł mnie inny sprzedawca.

- Proszę pani! Proszę pani!

- Rany boskie, to za tę żarówkę mnie gonią - pomyślałam w panice.

- Proszę pani, zgubiła pani szalik.

- Uff - odetchnęłam w duchu i poszłam dalej.

Nie uszłam nawet pięciu metrów, jak znów ktoś zaczął do mnie wołać. Serce mi stanęło, ale na wszelki wypadek udałam głuchą.

- Proszę pani! Ja przepraszam, ale ja źle pani powiedziałam, bo muszle i umywalki są w alejce numer 50.

Znowu podziękowałam i ruszyłam po coś na metalowy.

- Proszę pani! Niech się pani zatrzyma! - znów usłyszałam głos za plecami.

- Nie, no teraz to już na bank mnie mają - pomyślałam, pewna, że to już koniec, zwłaszcza że w głośnikach właśnie rozległ się miły głos zapraszający ekipę sprzątającą na dział elektryczny.

- Rany boskie? Z tego wszystkiego oblał mnie zimny pot.

- Proszę Pani. Zgubiła pani rękawiczkę. 

- Och, dziękuję uprzejmie - odparłam, klnąc w duchu przewrotność chwili.

W końcu dokończyłam te nieszczęsne zakupy i mozolnie dotoczyłam ciężki wózek do kasy, marząc, by opuścić to miejsce piekielne. Brodzik, krany, umywalka i wucecik plus cała masa drobiazgów. Kolejka jak stąd do Warszawy. Jak na złość. A ja  na szarym końcu. 

 
 
zdjecie  Ania Pińkowska

- Przepraszam panią - niespodziewanie ktoś poklepał mnie po ramieniu. - Zapraszam panią do kasy budowlanej, tam nie ma takiej kolejki. Pomogę zapchać ten wózek. - W osłupieniu patrzyłam, jak chłopak w granatowych ogrodniczkach odprowadził mój wózek do budowlanej. Rzeczywiście, pusto. Niestety moja radość trwała krótko. Już chciałam z ulgą wypuścić zgromadzone w płucach powietrze, gdy moim oczom ukazał się stojący za kasą rosły ochroniarz. Nadął się, dumnie prezentując mikrofon ? la Britney Spears i wbił we mnie zimny wzrok.

- Teraz to już na serio jest kaplica! - pomyślałam i oczami wyobraźni ujrzałam siebie w kajdankach. Teraz dla odmiany oblały mnie poty gorące, ale nadal starałam się udawać, że mnie nie ma i nic nie wiem o żarówce. Zapłaciłam. Uf. Ale nic to,  wyszłam na parking z poczuciem, że tam już mnie nie złapią. Już, już wyciągnęłam kluczyki, gdy nagle za moimi plecami rozległo się wołanie.

- Niech pani zaczeka! - podbiegł do mnie facet z obsługi parkingu, a ja prawie dostałam zawału. 

- Ja pani pomogę to zapakować do bagażnika, przecież to wszystko jest strasznie ciężkie.

Cóż było robić. Pewna, że moralny kac mnie nie opuści i ta przeklęta żarówka będzie mi się śniła po nocach, zamknęłam auto i grzecznie poszłam do biura obsługi klienta. W końcu siedem dych za głupią świetlówkę to konkretna kwota i głupio by  było, gdyby ją komuś potrącono z wypłaty. Odstałam swoje w kolejce.

- Dzień dobry. Ja rozbiłam żarówkę - wyznałam jak na spowiedzi.

- Przypadkowo, ale rozbiłam.

- I? - Dziewczyna popatrzyła na mnie, jakbym upadła na głowę. - Jaką żarówkę?

- No taką okrągłą. Na elektrycznym.

- I?

- No i chciałam za nią zapłacić.

- Ale po co, przecież my takie rzeczy wliczamy w straty i tyle.

Ech, nikt nie może mieć pojęcia, jakim horrorem były dla mnie te zakupy i z jak lekkim sercem wróciłam do samochodu. Zdecydowanie, na złodzieja to ja się nie nadaję! 

Dodaj komentarz

Komentarze